2011/05/26

Płytkie morze - recenzja "Morza otwartego"

 W monotonne życie małżeństwa z długoletnim stażem wkrada się ten trzeci – ni to syn, ni to kochanek. Najdziwniejsze jest jednak to, że nie ma znaczenia, kim jest. Bez względu na rolę, jaką pełni w tym trójkącie, jego pojawienie się budzi tłumione tęsknoty i pragnienia, doprowadzające w konsekwencji do katastrofy. 

Niemal pusta scena, zamiast morskich fal, wody i krajobrazu napis „morze” oświetlony niebieskimi reflektorami – tak wygląda scenografia „Morza otwartego”. Kompozycja z liter sprawia, że morze nabiera znaczenia symbolicznego. Przestaje być miejscem realnym, staje się przestrzenią wewnętrzną, bezmiarem możliwości, ale też symbolem wewnętrznej pustki i tęsknoty.
Oszczędna gra aktorska wydaje się jednostajna i monotonna. Postaci są zbyt zdystansowane i chłodne. W rolach Kobiety (Krystyna Maksymowicz) i Mężczyzny (Arkadiusz Buszko) brakuje zróżnicowania emocji, które towarzyszą kolejnym etapom ich związku. Z kolei debiutujący Maciej Litkowski zamiast stanowić symbol odrzucenia, utraconego dzieciństwa czy tęsknoty za miłością do ostatniej odsłony pozostaje jakby bezimienny, bezosobowy. Dopiero w zamykającej spektakl scenie pojawia się wieloznaczność tej postaci i jej jedyny przejmujący monolog. To jednak za mało, by z tej historii stworzyć interesujący i głęboki obraz relacji międzyludzkich. Przez cały spektakl czeka się na jakąś kulminację, prawdziwy sztorm, który nadejdzie i nada rytm oraz sens całej historii.
Nie udało się reżyserowi pokazać wieloaspektowości i różnorodności tego tekstu.  Szkoda, że Marek Pasieczny nie rzucił się na głęboką wodę i nie spróbował zmierzyć się z wieloznacznością dramatu.

Małgorzata Tarkowska
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz