2011/05/24

Dziej się wolo reżysera - recenzja "Zemsty"

Wybór dziewiętnastowiecznej sztuki jako materiału do debiutanckiego spektaklu jest posunięciem zgoła ryzykownym. Zwłaszcza jeżeli ów tekst jest lekturą szkolną, co z jednej strony oznacza, że znają go wszyscy i wielokrotnie z nim się stykali, z drugiej – niesie groźbę pielgrzymek szkolnych do teatru. Niemniej jednak może to dać interesujący efekt. W przypadku „Zemsty” w reżyserii Weroniki Szczawińskiej interesujący, choć nieco męczący. 

Męczy ciągłe wychodzenie aktorów z roli (pytanie czy wyjście z roli nie jest tak naprawdę rolą?), żonglowanie konwencjami (od typowo szkolnego teatrzyku do teatru postdramatycznego), mechaniczne powtarzanie kwestii czy gestów. Nie ulega wątpliwości, że pomysł reżyserski był niezwykle ambitny i doprowadzenie do rozpatrywania tekstu Fredry na kilku płaszczyznach jest wyjątkowym osiągnięciem. Całość jednak tworzy wrażenie chaosu, choć może być tak, że ów chaos jest tylko pozorny, a zagubienie widza jest efektem celowym. Dojmujące wrażenie obecności na próbie jest trudne do przezwyciężenia. Potęgują je ciągłe ćwiczenia kwestii, odgrywanie roli innej niż teoretycznie przypisana czy praca nad rytmiką i próby utrzymania wypowiedzi w rytmie ośmiozgłoskowca trocheicznego. Co chwilę ktoś wciela się w rolę reżysera i organizuje działania sceniczne. Aż dziwi, że nie obejmują one również i publiczności.
Owszem, znudziła nam się „Zemsta” w kostiumach i z pustą deklamacją. Jak jednak należy grać ją dzisiaj? Jako próbę ciągnącą się w nieskończoność, brak gotowości na ostateczny kształt? Ta inscenizacja komedii Fredry sprawia wrażenie szkicu roboczego próbującego stanowić ostateczny kształt. Uświadamia to brak klucza do pełnego odebrania „Zemsty” dziś. Inscenizacje kostiumowe są śmieszne i banalne, z kolei tekst wygłaszany ośmiozgłoskowcem we współczesnej scenografii brzmi absurdalnie. Czy istnieje więc sposób adaptowania tej sztuki tak, aby nie stała się parodią? Młoda i ambitna reżyserka miała z całą pewnością dobry pomysł – chciała pokazać „Zemstę” rozebraną na części, wieloaspektową i wielopoziomową. Skończyło się jednak na niewybrednych dowcipach z użyciem pachy, niezabawnych gagach i całkowitym zniszczeniu komizmu sceny dyktowania listu przez Cześnika, sceny, wydawałoby się, stanowiącej komizm w czystej postaci. Pojawiająca się aż do znudzenia metateatralność ani nie bawiła, ani nie zaskakiwała. Aktorzy raczej odbywali krótkie wycieczki w kierunku ról przypisanych im według programu do spektaklu, niż je rzeczywiście odgrywali. Najwidoczniej taka wola reżysera. Zapisana ośmiozgłoskowcem.
Polska komedia wszechczasów bawiła z rzadka, częściej budziła znudzenie czy zniecierpliwienie. Czy naprawdę tak miało być i Fredro już nas nie rozśmieszy? 
Sylwia Lichocka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz