2011/05/30

Zwycięzcy konkursu rysunkowego (z gazety festiwalowej)

pierwsza laureatka konkursu:
MAGDALENA MICHUŁKA


Magdalena czy wiesz ?
że tak samo jak twój zwierz
i jak twoja wena
świat z prędkością miga się zmienia
oczy ślimaka
zęby wilkołaka
wewnątrz MICHUŁKA
Dęba stanęła cała
teatralna
górna półka

druga laureatka konkursu:
JUSTYNA PIWNICKA



Wypuściła z piwnicy wyobraźnie
by odkryć horyzontu jaźnie
lecz spotkała APACZA!!!
od pomysłów wielkiego gracza
Wielką faję odpalili
na znak nie pokoju
lecz za to by w głowie
mnożyć ilość zwojów

Rymował: Tomasz Cebo.
Zwyciężczyniom gratulujemy!

2011/05/28

Nagrody Festiwalu Debiutantów „Pierwszy kontakt” rozdane

Główną nagrodę przeglądu otrzymała Magdalena Miklasz, reżyser spektaklu "Przemiana", przygotowanego w krakowskim Narodowym Teatrze Starym. Za najlepsze debiuty aktorskie uznano występ Julii Sobiesiak, która zagrała w tym spektaklu oraz Radosława Jamroża, występującego w "Kozie" warszawskiego Och-teatru.

W kategorii "Nowe miejsce teatralne" jury nagrodziło spektakl "Szyc" Teatru Barakah z Krakowa. W jury tegorocznego festiwalu zasiedli: Anna R. Burzyńska (krytyk teatralny), Piotr Kruszczyński (reżyser) i Krzysztof Globisz (aktor). 

Trzy pytania do Macieja Podstawnego


Jak wyglądała praca nad scenariuszem „Don Kiszota”?

Scenariusz powstawał na podstawie sztuki Pakuły i mitu Cervantesa, jego powieści. Ostateczny tekst był gotowy dopiero na trzecią próbę generalną. Było to też zależne od tego, jaki materiał udało nam się zdobyć w działaniach na mieście. Bardzo duża część scenariusza to improwizowane fragmenty i teksty przyniesione z innych przestrzeni. 

Skąd pomysł wyjścia w miasto?

Wyjścia w miasto od początku były w założeniach tego projektu. Miały pomóc umożliwić konfrontacje wszystkich postaci bardzo dziwacznych z takim najprostszym „zewnętrzem”. Kamera była częściowo ukryta, częściowo nie. Czasem było to inscenizowane, czasem nie.  Wyjścia w miasto nie do końca miały na celu uzyskanie kontaktu prowokacyjnego, ale były przedłużeniem pracy nad rolą.

Don Kiszot to także aktor, który uciekł z teatru. Czy „Don Kiszot” w pańskiej reżyserii  jest również opowieścią o kondycji aktora?

 Ten tekst ma już w założeniu takie metapiętro, które chcieliśmy złagodzić, bo ono było bardzo wyraźne w tekście Pakuły, który jest o wcielaniu się w rolę. Te postaci są jakby okaleczone, nie posiadają swoich biografii, rozbiegu, finału, a ich początkiem były mity, archetypy z Cervantesa.

Rozmawiały Karina Bonowicz i Magdalena Jasińska


Rycerzu, gdzie jesteś? - recenzja „Don Kiszota”


Kim dziś jest Don Kiszot? To społeczny odrzutek, uliczny kloszard wałęsający się po Dworcu Centralnym z wyraźnie sfatygowaną reklamówką w ręku. Dziwak, może nie głupi, ale wciąż jakiś taki… niedzisiejszy. Problem w tym, że zaginął. Poszukują go aktorzy Teatru Dramatycznego z Warszawy.

Wyreżyserowana przez debiutującego Macieja Podstawnego sztuka to opowieść wielowątkowa. O odrzuceniu, o świadomych wyborach, społecznym wizerunku, utraconych marzeniach i wreszcie – o współczesnym teatrze i współczesnych ludziach.
Stworzone przez aktorów Teatru Dramatycznego postaci są wielowymiarowe i niejednoznaczne. Don Kiszot (Adam Ferency) to bezdomny, człowiek wykluczony poza margines społeczeństwa, a jednak w pewnym sensie ponad to społeczeństwo wyrastający. Dana mu jest bowiem skłonność do autorefleksji oraz bezkompromisowa wiara w idee, dzięki której ów Rycerz Smętnego Oblicza w oczach wiernego Sanczo Pansy (Dobromir Dymecki) zawsze będzie bohaterem: laureatem literackiej nagrody Nobla, żołnierzem walczącym w Afganistanie i Czeczenii czy dowódcą z Monte Casino. Współczesna Dulcynea (Klara Bielawska, Anna Kłos-Kleszczewska) to bezpruderyjna galerianka otwarcie oferująca Don Kiszotowi swe usługi. A jednak, tyleż perwersyjna co subtelna i niewinna, nieśmiało odkrywa przed nami swoje prawdziwe oblicze skrzywdzonego i nieszczęśliwego dziecka. Ciekawą postacią jest też Babcia Lol (Małgorzata Niemirska) – ubrana w barwne hipisowskie dzwony uosabia świat, który wprawdzie dawno już przeminął, a który wciąż domaga się wskrzeszenia.
Doskonałym uzupełnieniem scenicznej akcji są wyświetlane na ścianach filmy, stanowiące zapis improwizowanych działań aktorów. Bohaterowie z La Manczy, wprowadzeni w rzeczywistość współczesnej Warszawy, ukazują zderzenie wzniosłego mitu z brutalną rzeczywistością ulicy. Niepowodzenia w głoszeniu słowa Don Kisztota, pozostawione bez odpowiedzi nawoływania: „Walcz! Nie daj się! Kup sobie hełm na allegro, kup zbroję, bądź dzielny!, nie skłaniają przyjaciół Don Kiszota do rewizji nazbyt idealistycznych poglądów. Udaje się bowiem znaleźć kilku zagubionych, współczesnych błędnych rycerzy, którzy niczym Cervantowski bohater żyją między tym, czego już nie ma, a tym, czego nie ma jeszcze.
Równolegle obok wątku Don Kiszota, Sanczo Pansy, Dulcynei i Babci Lol toczy się akcja na poziomie metateatralnym. Już po kilku minutach od rozpoczęcia spektaklu rozlega się spóźniony głos z offu, przypominający o wyłączeniu telefonów komórkowych. Później jeszcze wielokrotnie na scenie pojawią się „techniczni” przenosząc krzesła czy sprzątając przestrzeń gry. Najistotniejszą postacią jest jednak wewnętrzny reżyser spektaklu o Don Kiszocie (Krzysztof Ogłoza), który w swym monologu o teatrze wykłada założenia sztuki, którą właśnie oglądamy, tę, w której „nic nie trzyma się kupy”.

Ale ten nieład jest tu jak najbardziej na miejscu, w połączeniu z ciekawie prowadzoną dynamiką spektaklu i pełnym profesjonalizmem działań aktorskich (na szczególne wyróżnienie zasługuje monolog Anny Kłos-Kleszczewskiej) składa się bowiem na niezwykle świeże i intrygujące widowisko.

Agnieszka Straburzyńska-Glaner

2011/05/27

Gazeta festiwalowa "Złap kontakt". Numer 6.



Fotorelacja. Dzień 6.





foto: Nika Tarnowska

Wywiad z Kasią Adamik, Bartłomiejem Topą i Radosławem Jamrożem

Czy podczas pracy nad „Kozą” mieliście w pamięci Woody’ego Allena i „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale boicie się zapytać”?

Kasia Adamik: Nie. Chcieliśmy potraktować ten temat bardzo serio. Ten „ping-pong dialogowy”, który jest typowy dla amerykańskiej dramaturgii, jest bardzo dowcipny. Nie wycinaliśmy śmiesznych scen, ale chcieliśmy, żeby to był dramat rodzinny. Bohaterów, którzy są normalnymi ludźmi, stawiamy w sytuacji ekstremalnej, z której się można śmiać. Tymczasem oni przeżywają prawdziwy dramat. Są skonfrontowani z sytuacją, która ich przerasta. Bartek miał cały czas problem z zaakceptowaniem zoofilii.

Bartłomiej Topa: Jak można zaakceptować taką sytuację? Zastanówmy się wspólnie. Co zrobić? Jak się odnieść do takiej miłości? Może Radek by się wypowiedział…

Radosław Jamroż: Ja nie jestem aktorem. Jestem rok po maturze i zostałem wrzucony na głęboką wodę. Byłem przerażony, a dziewczyny to wyczuły i bardzo mi pomagały. Moja droga do teatru była dziwna. O castingu dowiedziałem się od Doroty Pomykały w Studiu Aktorskim Art-Play, gdzie się uczyłem. Okazało się, że ten etap castingu jest wtedy, kiedy mam ustną maturę z angielskiego, przekładałem i jakoś się udało.

Kasia Adamik: Radek jest superświadomym aktorem. Myślę, że ma długą drogę przed sobą. Wie, o co chodzi, rozumie, co gra. Przyjmuje uwagi i potrafi je odtworzyć na scenie.

Rozmawiały Karina Bonowicz i Magdalena Jasińska

O debiutantach
Kasia Adamik
- reżyserka i storyboardzistka (autorka scenorysów filmowych),
- córka reżyserów: Agnieszki Holland i Laco Adamika,
- absolwentka Wydziału Grafiki Komiksowej Akademii St. Luc w Brukseli,
- jej debiutem reżyserskim był film „Szczekać na świat” w 2002 (ang. Bark) – nominowany w kategorii Najlepszy Film na festiwalu w Sundance w 2001.

Radosław Jamroż
- absolwent Studia Aktorskiego Art-Play Doroty Pomykały w Katowicach,
- student PWST w Krakowie, zamiejscowego Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu,
- przez 10 lat tańczył w Zespole Pieśni i Tańca „BIELSKO”.

Bartłomiej Topa
- absolwent PWSFTViT w Łodzi,
- ma na swoim koncie kilkadziesiąt ról filmowych i telewizyjnych m.in. u Krzysztofa Kieślowskiego, Marka Kondrata, Władysława Pasikowskiego czy Wojciecha Smarzowskiego,
- zagrał w „Boisku bezdomnych” w reż. Kasi Adamik,
- rola Rossa jest jego debiutem teatralnym.

Wywiad z Tomaszem Schuchardtem

Jakub, którego grasz w „Bramach raju”, na scenie głównie milczy. To trudniejsze niż sceny dialogowe?

To była pierwsza taka sprawa po szkole i cały zespół był dla mnie nowy. Doświadczeni aktorzy mówili, że były to dla nich bardzo trudne role, ponieważ nie potrafią utrzymać tego stanu napięcia w sobie, żeby to miało energię tego słuchania. W moim przypadku to też było trudne, bo pierwsze słowa wypowiadam po około  godzinie i 10 minutach. Ale jak już się załapie, jak trzeba słuchać, na co reagować, to się okazuje w takim słuchaniu i trwaniu są pewne zadania, które trzeba wykonać i to pomaga. Trzeba reagować wewnątrz siebie, ale jednoczenie tego nie pokazywać.

Czy aktor w takiej sytuacji buduje monolog wewnętrzny?

Nie wiem jak inni aktorzy, ja budowałem. Tak, jest monolog wewnętrzny, on jest trochę płynny, zmienia się, ale tu jest wielu aktorów, więc nie będę się na ten temat uzewnętrzniał. 

Nie bałeś się, że będziesz skazany, jak pisano w recenzjach, na granie tylko psycholi czy kiboli?

W teatrze się tego tak nie boję, ale w filmie patrzą na twoją mordę. A ja się urodziłem z mordą takiego trochę zawadiaki. Miałem nadzieję, że nie będą mnie szufladkować. Potem zostałem zaproszony na 5 castingów z rzędu do roli dresiarza, policjanta, żołnierza i mówię sobie mówię: kurcze, nie chcę takiego targetu, chciałbym pokazać swoje wnętrze, jakie można pokazać w filmie np. o malarzu.  Ktoś się przecież może zmienić dla roli np. przefarbować włosy. Że też nikt na to nie wpada. Gdzieś to ciągle jest, że cię kwalifikują za twarz. Mam nadzieję jednak, że to się zmieni i mi też przyjdzie zagrać wrażliwego pianistę... Cokolwiek innego, niż moja fizyczność mi daje.

Wolisz film czy teatr?

Chciałbym tak naprawdę i film, i teatr, bo to są dwie nieporównywalne ze sobą rzeczy. Najlepiej by było, i to jest chyba marzeniem każdego, spełniać się w teatrze w ciągu roku, a wakacyjnie uderzyć w film i zagrać jakąś rolę filmową. Teatr jest pewnego rodzaju formą, nie mamy ścian, tylko zastawki, nie mamy słońca, tylko światło oświetleniowe. Po drugie, widz siedzi bardzo daleko i nie widzi prawdziwych emocji, więc trzeba je „przegrywać troszkę”, a w filmie wystarczy sobie spojrzeć i to już coś znaczy, bo jest dojazd do twarzy na odległość paru centymetrów i każdy widzi na ekranie, co ten człowiek czuje. A w teatrze siedzisz w 15. rzędzie i widzisz małego człowieczka i żeby pokazać cokolwiek, trzeba dać tego więcej.  Film jest bardziej prawdziwy, ale to jest zupełnie inna gra, bo w teatrze człowiek daje z siebie dużo więcej, a tak naprawdę ma z tego dużo mniej profitów. To znaczy jest bardziej zmęczony, a i tak tego ludzie często nie widzą dobrze. A w filmie wystarczy jedno dobre zbliżenie, ktoś to zmontuje - a  80 proc. sukcesu w  filmie to montaż -  i nagle się okazuje, że jest super, a wcale nie było rewelacyjnie na próbach. To jest zupełnie inny sposób aktorstwa.

Rozmawiały Magdalena Jasińska i Agnieszka Tułodziecka


O debiutancie
Tomasz Schuchardt
 - absolwent krakowskiej PWST ,
- od 2009 roku aktor Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi,
- w spektaklach dyplomowych zagrał: Księcia Filipa w „Iwonie, księżniczce Burgunda” Gombrowicza w reż. Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, Dorna w „Mewie” Barosa Akunina w reż. Natalii Sołtysik i Shlinka w „Versusie” na podstawie „W gęstwinie miast” Bertolda Brechta w reż. Radosława Rychcika,
- laureat Nagrody im. Andrzeja Nardellego za najlepszy debiut na scenach teatrów dramatycznych (2010).

Do wesela się „zakozi” - recenzja sztuki "Koza, albo kim jest Sylwia"


Wprawdzie każda zdrada boli, jednak gdy rywalką o serce mężczyzny okazuje się być… koza, nie wiadomo właściwie – śmiać się czy płakać? I tak jest właśnie w spektaklu Kasi Adamik i Olgi Chajdas „Koza, albo kim jest Sylwia”.

Wnętrze mieszkania. Wystrój zasadniczo surowy, choć lekki nieład sprawia wrażenie przytulności. Taki przełamany styl skandynawski. Geometryczne meble, barek pełen rozmaitych alkoholi, idealnie ułożone, lśniące kieliszki – wszystko to składa się na obraz perfekcyjnego w swej architekturze wnętrza. Idealne miejsce zajmuje idealna rodzina, reprezentująca model 2+1: ona zadbana, elegancka, zawsze o wszystkim pamięta, on inteligentny, wybitny architekt, laureat Nagrody Pritzkera. Co prawda, syn homoseksualista, ale „może z tego wyrośnie”. Paradoksalnie życie tej perfekcyjnej do granic możliwości rodziny zakłóca dramat, który – jak stwierdza Stevie (Maria Seweryn) – wykracza poza wszelkie reguły. Okazuje się, że Martin (w tej roli absolutnie poważny Piotr Machalica) ma romans z Sylwią. I w zasadzie nie byłoby to nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że Sylwia to … koza.

Bo w spektaklu najbardziej uderza to, że problem przy całej swej absurdalności potraktowany został śmiertelnie poważnie, a mówienie o zoofilskich praktykach wzniosłym językiem miłości nie pozwala przejść obok całej sprawy obojętnie.  Atutem spektaklu jest niewątpliwie zrównoważony układ sił powagi i komizmu. Niewybredne, ironiczne riposty jako odpowiedź na autentyczny, lecz bądź co bądź dość osobliwy dramat jednostki siłą rzeczy bawią, ale pozostawiając gorzki posmak, skłaniają do głębszej refleksji.

Ciekawe, że zdemaskowana w tytule spektaklu natura Sylwii i tak zaskakuje. Dopóki w sposób jasny i ostateczny nie zostanie zwerbalizowany zwierzęcy charakter fizjonomii kochanki Martina, widz często trwa w przekonaniu, że gra idzie o metaforę. To chyba dowód na to, że zoofilia w naszej coraz bardziej bezpruderyjnej kulturze wciąż podlega silnej tabuizacji.

A jednak tytułowa koza staje się zaledwie punktem wyjścia do pokazania dramatu dziejącego w wielu wymiarach: problemu odmienności, trudnych relacji rodzicielskich i małżeńskich, skomplikowanych wyborów przyjaźni, ludzkich uprzedzeń czy wytrzymałości na ciosy zadawane przez najbliższych. Twórcy spektaklu nie dają jednak jasnych odpowiedzi. Sylwia wprawdzie ginie, jednak problemy pozostają. Kwestia oceny leży zaś w gestii każdego z nas.

Agnieszka Straburzyńska-Glaner

Religia cielesności - recenzja "Bram raju"


Być może „Bramy raju” Jerzego Andrzejewskiego to studium zwątpienia. Być może refleksja na temat niskich pobudek wzniosłych idei. Być może. Jedno jest pewne - z adaptacji Małgorzaty Bogajewskiej się tego nie dowiemy.

Powieść Jerzego Andrzejewskiego, na podstawie której Małgorzata Bogajewska stworzyła swój spektakl, traktuje o krucjacie dziecięcej z 1212 roku. Tysiące niewinnych dzieci idzie do Jerozolimy po to, by ją wyzwolić swoją czystością. W trakcie wędrówki młodzi odbywają spowiedź. Okazuje się, że uczestniczyć w tej wyprawie każe im nie miłość do Chrystusa, ale wierność zupełnie innej religii – religii cielesności.
Problem niezwykle ciekawy. Bo jak pogodzić naukę Kościoła z budzącą się w człowieku seksualnością? Niestety, twórcy nie skorzystali z możliwości, które daje ten temat i nie rozwinęli go. A przecież najciekawsza jest w człowieku walka z sobą samym, z nachodzącymi go wciąż wątpliwościami, z próbą znalezienia równowagi między cielesnością a duchowością i przeżywany dramat, gdy okazuje się, że kompromis jest niemożliwy. Tego wszystkiego w „Bramach raju” nie było. Aktorzy kreują swych bohaterów na kobiety i mężczyzn dobrze wiedzących czego/kogo pragną. Nie żałują za grzechy  i zdaje się, iż wyznają je tylko dlatego, by ulżyć swoim cierpieniom wypływającym z niezaspokojonej żądzy.
Brakowało mi odcieni szarości w tym czarnym (bo już nawet nie czarno-białym) świecie. O ile bardziej interesujący byłby rozważany w spektaklu problem, gdyby ta cielesna miłość nie była tak jednoznacznie plugawa i zła. O ile bardziej poruszający byłby los dzieci, gdyby w ich pragnieniach można było dostrzec coś pięknego i świętego. Widzimy jednak tylko brud w tym świecie bez Boga i nadziei. Bohaterowie są jak marionetki w rękach swojej religii. Cierpią, jednak się nie buntują. Są jej wierni, jednak trudno właściwie określić z jakiego powodu. Nie ma w  nich lęku, refleksji, dylematów, łaknienia duchowości związanych z trudnym procesem dojrzewania. Jest tylko pragnienie przekroczenia bram raju – Jerozolimy, które ma przynieść spełnienie. Jak można przypuszczać, seksualne.
Być może miał to być głos w sprawie tego, czy warto służyć ideom. Być może twórcy chcieli powiedzieć, że każda religia działa podobnie, zniewalając swoich wyznawców. Jednak powierzchowne potraktowanie tematu sprawiło, że na wstrząs czy chociażby refleksję nie ma miejsca. W krucjacie uczestniczą biedne, „niewinne” dzieci.  I pomimo że ich problemy w  jakiś sposób powinny być mi bliskie, nie chcę i nie potrafię się utożsamiać z ich jednowymiarowym pojmowaniem świata. Nawet trumna, stojąca wciąż na środku sceny, ani też wiszący nad nią ogromny, ukrzyżowany Chrystus – dwa znaki memento mori, nie są w stanie usprawiedliwić działań postaci. Fałsz, który tkwi w tej wizji, nie pozwala mi na emocjonalne odbieranie tego spektaklu. 

Agnieszka Kalasińska